#1 2012-09-06 08:38:06

Driada

Administrator

Zarejestrowany: 2012-02-11
Posty: 286
Punktów :   

Obyczaje barmańskie

Rekwizyty z dużym procentem
www.swiat-alkoholi.pl



„Panie reżyserze, może jeszcze jeden dubelek, bo tutaj coś nam nie wyszło do końca”, czyli opowieść o tym, jak McGyver czasów Peerelu, Zbigniew Buczkowski nie pozwolił na zmarnowanie zakąski.

Jadąc na spotkanie z Panem, zagadnęłam wiozącego mnie taksówkarza, o co spytałby Zbyszka Buczkowskiego, gdyby miał taką możliwość. Pytanie padło jedno: Czy rzeczywiście jest Pan takim cwaniakiem, jakiego Pan grywa?
Powiem tak – w prawdziwym życiu cwaniakiem nie jestem. To raczej film utrwalił taki wizerunek mojej osoby. Często się zdarza, że aktorów utożsamia się z rolami, które grają. Po serialu „Dom” właśnie tak stało się ze mną. Utożsamiano mnie z warszawskim cwaniakiem, kombinatorem, mogącym załatwić praktycznie wszystko. To był taki McGyver czasów PRL-u. W tamtym okresie takie postacie bardzo przypadały do gustu publiczności, chyba właśnie przez ogólną niemoc w społeczeństwie. Jak pani widzi, ja raczej nie potrafię złożyć helikoptera z zapałek, co nie oznacza, że zaradny nie jestem. Potrafię sobie w życiu całkiem nieźle radzić, jestem osobą przedsiębiorczą. I to, i tamto załatwiam, a lubię mieć wszystko załatwione. Żeby potem móc spokojnie spać, bo jak coś mi zaprząta myśli, to gorzej sypiam.
Pamięta Pan jakieś anegdoty związane z alkoholem na planie filmowym?
Pamiętam taki gag sytuacyjny, który miał miejsce w trakcie kręcenia jednego z moich filmów. Otóż działo się to w czasach, kiedy dla filmu polskiego były – jak ja to mówię – złote czasy. Jak robiono np. stół, to przynoszono nam zakąskę z dobrych restauracji. Stół był naprawdę zastawiony, niekiedy aż do przesady. Już nie wymieniam nazwisk kolegów aktorów, którzy brali w tym udział, bo to nie o to chodzi. W trakcie kręcenia pewnej suto zakrapianej sceny, wpadłem na genialny pomysł jej urealnienia. Pomyślałem sobie, że taka wspaniała zakąska nie może się zmarnować, bo ją trzeba było normalnie jeść, nie będziemy przecież udawali. Więc wszystko się kroiło, nakładało, nawet rozmawiając z tym jedzeniem w ustach, żeby to było bardziej naturalne. Wpadłem na pomysł, żeby rekwizytor przyniósł nam prawdziwą wódkę. Zrobiliśmy zrzutkę wśród kolegów, a rekwizytor dostarczył nam dwie buteleczki. Myśmy sobie je wypili. Bardzo dobrze nam szło. Reżyser zachwycony, chwali, że bardzo ładnie gramy. A my gramy świetnie, bo nie trzeba nic udawać, a szczególnie tego lekkiego grymasu po wypiciu kieliszka. Tak się nam to spodobało, że drugi raz poprosiliśmy, żeby jeszcze raz nam przyniósł tej wódeczki. Fajnie się nam kręciło, atmosfera była przednia. My do reżysera ciągle z tą samą prośbą: „Panie reżyserze, może jeszcze jeden dubelek, bo tutaj coś nam nie wyszło do końca”. A reżyser: „Panowie, proszę bardzo”.
A jaka była pointa?
Niestety, jeden z aktorów miał słabszą głowę i troszkę zaczął – jak to się mówi – niewyraźnie mówić. Pamiętam słowa reżysera, który spytał: „Proszę pana. Pan gra czy nie gra?” A ten: „Grrram proszę pana”. No i tutaj reżyser załapał, ale na szczęście scena dobrze została nagrana. Winę wzięliśmy na siebie, żeby rekwizytor nie miał z tego powodu kłopotów. Reżyser był z nami zaprzyjaźniony, więc ulgowo nas potraktował, a ta wódka rzeczywiście przydała się w tym epizodzie. Drugi raz zdarzył mi się taki numer w teatrze, gdzie odgrywaliśmy podobną scenę. Na stole zakąski, ale niestety dużo gorsze, tylko ogórki kiszone pokrojone i chleb, i niby Żytnia. Ja nawet wtedy śpiewałem taką piosenkę: „Żeby Żytnia była Żytnią”, czy coś w tym rodzaju. Koledzy zawsze wiedzieli, że do szklaneczek nalewam wodę. Było nas chyba pięciu, siedzieliśmy, ja polewałem. Dwóch podziękowało, a reszta piła ze mną. Jak wychylili te szklaneczki, to zrobili wielkie oczy i od razu bardzo chętnie po następne sięgają. To ja im znów nalałem, a oni, że jeszcze „po jednym”. Dopiero tamci się po tym drugim zorientowali, że coś tu jest nie tak: „O ty! Kurczę!” Ale żeśmy już pociągnęli z pół buteleczki zanim się tamci załapali, dno już prawie było widać. Widzowie to odebrali bardzo pozytywnie. Wspaniali aktorzy, wspaniały teatr! Himilsbach to już kultowa postać polskiego filmu. Krąży o nim wiele anegdot. Może pamięta Pan coś, co szczególnie utkwiło w pamięci, a wiązało się ze wspólną pracą na planie filmowym?
Żałuję, że pewnych rzeczy nie zapisywałem, a teraz mi to wszystko gdzieś uciekło. Z Jankiem jeden numer pamiętam. Nie wiem czy ja takie rzeczy powinienem mówić, bo bardzo go szanowałem i lubiłem, ale był taki moment, że Janek miał już spore problemy z alkoholem. Któregoś razu jechaliśmy na zdjęcia do Łodzi, żeby nagrać jakąś scenę. A trzeba powiedzieć, że Jasiu zawsze sobie po zdjęciach lubił wypić troszeczkę i jednego dnia po prostu przeholował. Nie był w najlepszej formie z rana, a miał na planie do powiedzenia chyba ze dwa zdania i te dwa zdania za każdym razem przekręcał. Nikt się nie denerwował z tego powodu, poprawialiśmy go, poprawiali, ale potem reżyserowi zaczęło już brakować cierpliwości. W końcu powiedziałem: „Słuchajcie, nie owijajmy w bawełnę. Tu nie ma co, trzeba Jankowi dać lufę”. I w końcu dostał Janek lufę. I rzeczywiście fantastycznie zagrał, wręcz koncertowo. Druga sytuacja, którą pamiętam, miała miejsce w moim domu. Janek nie był u mnie na weselu. Wracając kiedyś ze zdjęć, przejeżdżaliśmy obok. Janek zażyczył sobie, że teraz jakąś weselną wódkę postawić mu muszę. Ja odrzekłem: „Proszę bardzo”. To piękna anegdota. Moje dzieci były wtedy jeszcze małe i jak każde małe dziecko uciekały na widok obcego. Janek wszedł do ich pokoiku. Hania trochę starsza, miała chyba ze trzy latka, a Misio miał z 1, 5 roczku. On wszedł, roześmiał się i mówi: „Ach wy moje kochane bobaski, chodźcie tu do wuja”. Powiedział to tym swoim charakterystycznym głosem i – ku mojemu zdumieniu – mój mały synek wyciągnął do niego rączki. Janek go wziął na ręce i zbaraniał nagle, bo ma małe dziecko na rękach. Nie wiedział, co z tym małym zrobić, a mój Misio tak uważnie mu się przyglądał. Janek był strasznie wzruszony. Małżonka zrobiła jakąś zakąskę, ja wyciągnąłem pół litra. Znając Janka myślałem, że te pół litra skończymy dopiero, kiedy „denko będzie puste”. Ale Janek wypił jeden, potem drugi kieliszek, podziękował i wstał od stołu. Tak się zachował, jak prawdziwy dżentelmen. Nie wiem, czy może tak to dziecko go wzruszyło, trudno powiedzieć. Może po prostu pomyślał sobie, że wypije tylko dwie lufki. On w ogóle był bardzo elegancki facet. Lubił sobie wypić, ale go wszyscy bardzo lubili. Kiedy siadał przy stole, to wokół niego był zaraz wianuszek ludzi. Janek opowiadał różne anegdoty. Takim jego ulubionym lokalem była Harenda, ta studencka, na Krakowskim Przedmieściu. Przychodzili tam młodzi studenci i kupowali mu piwo czy jakiegoś drinka, a potem słuchali, co też Jasio opowie.
PRL był czasem ubogim, jeśli chodzi o dobre trunki. Co pijało się wówczas w tzw. środowisku?
Muszę pani powiedzieć, że jeśli chodzi o tamte czasy, to może na półkach nie było tylu trunków, ile teraz, ale towarzystwo było na pewno lepsze. Nie było tylu dóbr i pełnych półek. Mieliśmy tylko siebie, można powiedzieć, że do oporu.
Pijaliśmy zwykle w słynnym Klubie Aktora w Alejach Ujazdowskich, zwanym potocznie Spatifem. Drugim takim miejscem był Klub Filmowca przy Krakowskim Przedmieściu na Trębackiej. Był czynny do trzeciej w nocy. Zresztą zwykle w nocy się piło. A piło się polską czystą wódeczkę. Najlepszą, na ówczesne czasy była Żytnia. Były i gatunki gorsze – jakiś Bałtyk... albo – nie daj Boże – Vistula, ale takich wódek raczej w tych klubach nie serwowali. Pamiętam, że była zwykle Żytnia, a nieraz trafił się Polonez. Ojej, wtedy to już było naprawdę fajnie. To była już lepsza wódeczka, tak jak Wyborowa w kwadratowej butelce. Dobrą stroną PRL-u były wspaniałe bankiety. Pamiętam, jak kręciliśmy film w okolicach Białegostoku. Grał Janek Himilsbach i wielu innych wspaniałych aktorów: Leon Niemczyk, Wiesio Drzewicz świętej pamięci, Bartosik. Mieszkaliśmy w bardzo dobrym, jak na tamte czasy, hotelu. Był to Leśny w Białymstoku. Kręciliśmy „Smażalnię Story”. Lato było fantastyczne i na zakończenie zaproszono nas do leśniczówki. Bankiet dla aktorów i całej ekipy zasponsorował białostocki Polmos. Pięknie żeśmy się bawili, oj pięknie. Ale po takich bankietach to zawsze trochę smutno się robiło, bo wszyscy się rozjeżdżali, każdy szedł w swoją stronę.
A co teraz pija brać aktorska?
Teraz pija się to, co najlepsze. Jak człowiek jest w pewnym wieku, to nie może sobie pozwolić, żeby pijać byle co, bo to się odbije na drugi dzień niezłym kacem. Po co? Lepiej kupić coś dobrego, naprawdę fajnego. Ja nieraz sobie nawet wypiję w ciągu dnia, jak jest taki spadek ciśnienia, bo ja jestem meteoropatą. A piję zawsze dobre trunki, jak whiskey, to powiedzmy np. malty. Szczególnie polecam te powyżej 10 lat, bo są naprawdę znakomite. Ja się po nich dobrze czuję. A poza tym nie piję często, raz w tygodniu albo raz na dwa tygodnie. To mogę sobie taką butelkę kupić. I z jakim skutkiem? Fantastycznym, proszę państwa. Wypiję, jestem w dobrym nastroju i na drugi dzień głowa nie boli. A z wódeczek to ja lubię tylko te dobre. O... na przykład ostatnio piłem taki wynalazek, jak Heveliusz. Świetna wódka, zrobiła na mnie wrażenie. Jako mężczyzna, który się trochę zna na rzeczy, stwierdzam, że ona po prostu – jak to się mówi – dobrze wchodzi. Nie drapie w gardle, człowiek się po niej nie krzywi. I większość tych dobrych wódek z górnej półki, jak Finlandia, Absolut, angielski Sterling, jest znakomita. Kiedy jestem za granicą, to zawsze sobie dobre wódki kupuję i zawsze w dużych butelkach. Dlatego, że po tym nie ma żadnych „sensacji XX wieku”. Jak jestem na bankiecie, to w żadnym razie nie piję drinków. A wie pani dlaczego? Bo nie wiem, co tam zostało nalane. Pewności takiej nigdy nie ma. Wszystkie białe wódki są do podrobienia. Mnie się to zdarzyło chyba ze dwa razy w życiu, na szczęście mój organizm reaguje bardzo szybko, po prostu nie przyjmuje. Raz się właśnie napiłem, pijąc drinki. No i na drugi dzień było bardzo źle. Od tamtej pory, jeżeli mam coś wypić, to najpierw piję „czysty kieliszek”, żeby wiedzieć, co to jest. Ale jest jeden drink, który polecam, tzw. szarlotkę. To Żubróweczka z sokiem jabłkowym, znakomita, bo wiadomo, że Żubrówkę jest trudno podrobić. To alkohol, który jest pewny.
Spotkał się Pan kiedyś z jakimś naprawdę ciekawym „wynalazkiem” alkoholowym?
Piłem kiedyś taki peruwiański przysmak. To nie jest wódka, to jest coś takiego jak gruziński bimberek Czacza. A to był chyba jego peruwiański odpowiednik. Nie wiem z czego to było robione, bo to dziwny zapach miało. Podaje się to z lodem, z białkiem, miksuje się, a na końcu dodaje się sok mango albo cytrynowy. W smaku jest to raczej średnie, ale swoją moc ma, bo jak się wypije dwa, trzy drinki, to człowiek zaczyna się naprawdę dobrze czuć.
A jak to było z pierwszymi doświadczeniami alkoholowymi?
Pamiętam i nie zapomnę do końca życia. Działo się to na prywatce u mojego kolegi. On miał ojca, który był attaché kulturalnym w ambasadzie w Holandii. Wtedy akurat pojawił się taki alkohol o nazwie Martino i pierwsza kawa Neska. Piliśmy tę kawę jak kompot. A popijaliśmy sobie tym Martino. Człowiek był niedoświadczony. Proszę sobie wyobrazić, jaki to miało skutek. Tak strasznie ciśnienie mi skoczyło, że byłem przerażony. W nocy zacząłem się pocić, trząść. Coś dziwnego się ze mną działo, aż poleciałem do mojej mamy i powiedziałem, że się źle czuję. Mama nastraszyła mnie, żebym nigdy więcej nie pił alkoholu, bo takie są tego skutki. To było bardzo przykre doświadczenie. Dlatego teraz mówię swemu synowi: „Synu, jak pijesz wódkę, to nie pij kawy. Po co ci?” Pić wódkę i popijać kawą to samobójstwo.
Teraz, kiedy jest Pan już doświadczonym człowiekiem, eksperymentuje Pan z alkoholem?
Muszę przyznać, że sam robię nalewki. Teraz jestem w trakcie robienia jednej. Zlałem już sok i zasypałem cukrem. Jest to nalewka z aronii. Ja robię te naleweczki sobie, żonie i znajomym. Pije się to po jednym kieliszku, jak lekarstwo. Nieraz jest tak, że człowiek zmarznięty wraca do domu, zaraz sobie naleje pięćdziesiąteczkę i to tak pięknie rozgrzewa, bo jest diabelnie mocne, ma jakieś 70% mocy.
W środowisku jest Pan znany między innymi z tego, że na wszelkiego rodzaju konkursach nalewek występuje Pan w roli jurora.
Często jestem zapraszany na takie imprezy. Oceniając nalewki zawsze staram się być obiektywny i to co mi smakuje zawsze oceniam wysoko. Pamiętam taki konkurs w Hotelu Jan III Sobieski. Jego uczestnicy wiedzieli, że jestem jednym z jurorów i koło mnie chodzili: „Panie Zbyszku to, panie Zbyszku tamto”. Ale ja nic sobie z tego nie robiłem. Wygrała nalewka, która była rzeczywiście wyśmienita. Długo potem sam zachodziłem w głowę, co tam zostało dodane. A co najciekawsze, wszyscy oceniliśmy tę nalewkę najwyżej. Ja sam staram się wciąż pogłębiać swoją wiedzę o nalewkach. Szukam, pytam, co dodałeś, jak to zrobiłeś. Oczywiście, nie wszyscy mówią, ale dobry kolega powie. A jak nie chce powiedzieć, to ja proszę, żeby mi sam zrobił.
Poda Pan przepis na swoją nalewkę?
Owszem. To jest ta nalewka, którą właśnie robię. Przepis jest taki: 2 kg aronii, 1 litr 70% alkoholu, ale nie 99%, bo taki mocny zabija smak. Najlepiej robi się ją latem, kiedy jest dużo słońca. W słoiku trzeba zalać owoce aronii i zamknąć go na jakieś dwa miesiące. Najlepiej, jeśli słoik stoi na słońcu, po tym czasie nalew robi się prawie czarny i trzeba go zlać. Owoce trzeba zasypać 0,5 kg cukru, żeby jeszcze wyciągnął z nich sok. Później ten sok zlewamy i dodajemy do tego alkoholu wcześniej zlanego, no i już tylko palce lizać.
AGNIESZKA ŻAK

Zbigniew Buczkowski

aktor, urodzony w 1951 roku w Warszawie. W 1970 roku ukończył Technikum Elektryczno-Mechaniczne. Przez pewien czas pracował w wyuczonym zawodzie. Do filmu trafił przypadkiem – jego pierwszą rolą była rola kelnera w filmie Andrzeja Kondratiuka „Dziewczyna do wzięcia”. Potem grał m.in. w „Polskich drogach”, ale prawdziwą popularność przyniósł mu serial „Dom” i rola Henia Lermaszewskiego. W sumie zagrał w niemal 200 filmach (większość ról drugoplanowych, dlatego zyskał miano mistrza drugiego planu) – pod tym względem w polskiej kinematografii wyprzedza go tylko Leon Niemczyk. Oficjalne uprawnienia do wykonywania zawodu zdobył w 1982 roku (mając za sobą już ponad 70 ról), zdając eksternistycznie egzamin w Ministerstwie Kultury i Sztuki, do czego zresztą namówił go Jan Himilsbach.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.gdynia1dlo.pun.pl www.gra-metin.pun.pl www.16pdharbor.pun.pl www.kaliscyszczypiornisci.pun.pl www.csreggae.pun.pl